Przybyłem ocalić byki

Relacja z podróży do Madrytu. Dzień 4, ostatni.

Budzę się później niż zazwyczaj, zimny prysznic dodaje mi sił. Lecę metrem na arenę byków — jest to główna arena corridy w Hiszpanii, nazywa się Las Ventas. Wychodzę z ust metra pod sam budynek, okrągły jak amerykański pączek, czerwony, bo z cegły. Myślałem, że obejdę go dokoła i na tym się skończy. Podszedłem jednak do okienka przy głównym wejściu, nad którym powiewała hiszpańska flaga, i poprosiłem o bilet, na co facet do mnie, czy bilet na jutro, na co ja, „Jak to na jutro? Pozwiedzać chciałem”. „Jak pozwiedzać, to bilety są tam. A jak na spektakl, to tutaj”. Ta informacja nieco mnie otrzeźwiła. Ludzie nadal — i z zamiłowaniem — oglądają walki z bykami. Tylko cóż to za walka, kiedy chroni się torreadora, jak ten upadnie przy niefortunnym starciu ze zwierzem? Jeśli pojedynek miałby mieć w sobie coś ze sprawiedliwości, człowiek nie powinien mieć broni, którą jest płachta, a już na pewno nie powinno się go ratować w chwilach zagrożenia życia. Niech stanie naprzeciwko byka, złapie go za rogi — wówczas zobaczymy, kto zwycięży. Podobno bez zrozumienia corridy nie można pojąć Hiszpanii ani Hiszpanów. Tak mówią sami Hiszpanie i zasłaniają się tradycją. Ale czymże ona jest, jeśli nie udręką po zmarłych? Czy tradycja zawsze jest dobra? Ja powiedziałbym, że często bywa, iż nie jest. Ale kto będzie starał się to zrozumieć, kiedy zamiast tego stara się pojąć sens zabijania byków ku uciesze tłumów?

Szkoda mi pieniędzy na bilety. Już nie chodzi o 10 euro, ale o sam fakt „wspierania” corridy. No ale, niektóre rzeczy trzeba po prostu zobaczyć. A czy skorzystałbym z okazji pójścia na spektakl? Powiem jedynie, że wolałbym takiej okazji nie mieć. Kupuję bilety, dostaję audioprzewodnik i chodzę po obiekcie. Wkraczam wreszcie na samą arenę, na trybuny. Rozkładam ręce i mówię, że przybyłem — ja, błędny rycerz z Polski, obrońca szlachetnych byków. Przybyłem przemówić wam do rozumu i z tego też powodu mogę nawet zasiąść na trybunie dla lekarzy.

W sklepiku nic nie kupuję, zdjęcia zrobionego mi na siłę też odmawiam i zwiedzam muzeum, które na szczęście jest już w cenie. Przy wyjściu oddaję audioprzewodnik i słyszę skierowane do mnie pytanie, czy mi się podobało. Milczę przez chwilę, więc facet myśli, że go nie rozumiem, kiedy ja zastanawiam się, co odpowiedzieć, żeby, po pierwsze, powiedzieć prawdę i po drugie nikogo nie obrazić. Mówię zatem… bastante.

Wracam metrem do parku Retiro. Park Retiro stał się moim ulubionym miejscem w Madrycie. Kocham park Retiro równie mocno, co pola i lasy, które otaczają mnie na co dzień w Polsce. Park Retiro to zarazem kwitnące życie i spokój. Odpoczywam w nim, medytuję, czuję go całym sobą.

Zostało mi do zwiedzenia muzeum Prado, ale czekam na darmowe godziny. W międzyczasie szukam jedzenia, trafiam na fenomenalne empanadas, a potem na wielkanocny obchód, który muszę jakoś ominąć. Ruszam po magnesy na lodówkę i ostatecznie do muzeum. Pod Prado leżę na trawce i staram się rozwiązać choć jedno hasło z krzyżówki, którą kupiłem chwilę wcześniej. Obok słyszę grupkę Polaków. Ustawiam się pod wejściem odpowiednio wcześnie: kolejki, jak widziałem, bywają tam długie i różnorodne niby smoczy ogon. Wchodzi się jakoś od boku. Kołuję darmowe bilety i… zaczynam się martwić, bo jest na nich napisane, że wejście od 18:00, a to by znaczyło, że zamiast dwóch godzin darmowego zwiedzania miałbym jedną, więc podchodzę do gościa na wejściu i tłumaczę mu, że tu jest napisane, że godzina… A on od razu, że nie ma problemu, wpuści wcześniej. I już się lubimy.

Wiecie, ile tam obrazów? Nie powiem, że za dużo, ale w sumie bym mógł. A wiecie jakie? Nie powiem, bo to sobie można sprawdzić, za to rzec mogę, że czuję się jak w innym wymiarze, kiedy patrzę na obrazy ze szkolnych podręczników, do interpretacji których byliśmy zmuszani. Staję przed takim, jak niegdyś malarz, który pędzlem smagał po płótnie — jak na przykład opętany szaleństwem i ślepotą Goya, który przywołuje do życia Saturna pożerającego własne dzieci. Albo jak Rubens, który farbę jadł i malował tłuste kobiety. I fascynuje mnie Mona Lisa, która rzekomo została namalowana w warsztacie Da Vinciego przez jednego z jego uczniów (mnóstwo na ten temat teorii) i nie wiadomo, skąd wzięła się w zbiorach muzealnych.

Pora wracać do domu, do Polski. Robię ostatnie zakupy spożywcze i zamęczam się nieco myślą, że będę musiał wstać o 3 nad ranem, kiedy cały Madryt dopiero kładzie się do łóżka. Ale jak trzeba, to trzeba. Jadę na lotnisko uberem, wiezie mnie facet z, tak się domyślam, Ameryki Południowej. Mknąc nocą przez Madryt, materializują mi się w głowie dwa wersy wiersza, który chciałem napisać już pierwszego dnia. Wiem, że to ostatnie wersy wiersza, którego nie ma. Mam też dwa ze środka. Ale gdzie wstęp i rozwinięcie? Nie ma. Muszę zatem wrócić do Madrytu. I wrócę.

Chciałbym w Madrycie zostać

Ale rano Hiszpania, po południu Polska

Dodaj komentarz

Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij